niedziela, 4 maja 2014

Ringuniowi zdarzyło się myśleć cz. 11 (i ostatnia) part 2/2 - Magiczne CO?

- Paul, mógłbyś nie marnować ostatniego kilograma mąki na Johna? Bardzo cię proszę... - Anna popatrzyła z politowaniem  na basistę, który zajęty był wysypywaniem zawartości paczuszki na głowę kolegi. - Dlaczego nie weźmiecie przykładu z Ringo? Patrzcie, jak grzecznie pomaga mi w pieczeniu.
- Tylko nie zacznij mruczeć. - Rzucił Paul zobaczywszy szeroki uśmiech, który zagościł na mojej twarzy. - Lizus. - W głowie basisty brzmiała nuta szczerej niechęci.
- Zrobilibyście coś dobrego dla zespołu, a nie mitrężyli czas... - Mruknąłem. - Moglibyście na przykład utrzeć jajka z...
- Jak utrę ci jajka, to nie będziesz chciał więcej, Ringo! - John machnął pięścią w moim kierunku i zadarł głowę do góry. Pech chciał, że w tym samym momencie Paul wydobył resztki tortowej z torebki. Mąka oczywiście dostała się do nosa beatlesowego otaku, który zaczął się krztusić i kichać. Po minucie całą kuchnię pokrywał biały nalot. Wszystkie sprzęty, meble oraz - co należy zaznaczyć - ludzie znajdujący się w pomieszczeniu zamienili się w mączne bałwany.
- Wow, Johnny... Ależ ty masz przegrodę! - Prychnął głosem Paula jeden z nich.
- A wy się śmiejecie z rozmiarów Winstona! - Obruszyłem się.
- Gdybyś ty kichnął, to prawdopodobnie większość St. John's Wood zamieniłaby się w stertę gruzu, Ringo. - Mruknął kwaśno John, wciąż trzymając się za kinol.
Trzecia z białych postaci natomiast robiła się coraz bardziej różowa. Miałem wrażenie, że głowa Anny zaraz wybuchnie a w wyniku eksplozji ucierpi obszar znacznie większy, niż połowa naszej dzielnicy.
- Chyba coś jest z nią nie tak, chłopaki. - Szepnął Paul, wskazując na dziewczynę.
- To z wami jest coś nie tak, wy wstrętne, beatlesowe, nad wyraz urocze łobuzy! - Jęknęła sama zainteresowana. - Nie ma co! Wkładacie fartuszki i pomagacie mi w pracy.
- Serio, musimy? - Marudził John, gdy An wiązała mu różowy fartuszek z serduszkiem wokół pasa. Paul wyglądał na równie zmarnowanego, ale nie odezwał się ani słowem. Widać było, że męczy go to swagowe stulecie. Zresztą, nie tylko on się tak czuł. Mi już też przestało się to podobać. Mam dość telewizorów, które może i są płaskie, ale równie płaskie i powierzchowne jest to, co możemy zobaczyć po włączeniu ich. Mam dość pseudomuzyki, składającej się tylko z dźwięków miksera poprzetykanych od czasu do czasu łupnięciem remontu. Mam dość ludzi wgapiających się w te śmieszne telefoniki i komputerki. Bardzo chcę wrócić do naszego Londynu. Chwilami zaczynam tęsknić nawet za rozwrzeszczanymi dziewczętami i chowaniem się po piwnicach. Ale żeby wrócić, musimy znaleźć George'a a później w spokoju czekać, aż nadejdzie ta odpowiednia noc...
- Bierzemy się do roboty! - Powiedziałem ostro. Zaskoczeni stanowczością mojego polecenia, Paul i John potulnie zaczęli mieszać w miskach i dodawać składniki. Basista nawet poszedł pożyczyć szklankę mąki do sąsiadów.
- No, gotowe! - Anna otarła pot z czoła i zamknęła klapę piekarnika. - Teraz wystarczy tylko poczekać 40 minut aż się upiecze, dodać żelki i koniec.
- Ależ się zmachałem! - Sprężyny fotela aż jęknęły, gdy wraz z kolegami rzuciliśmy się w jego stronę. Ja zająłem najlepsze miejsce w samym środku, Paul przewiesił się przez oparcie a John zadyndał na podłokietniku. Ledwie zdążyłem umościć się wygodnie na poduszkach - natychmiast zasnąłem.
Obudziła mnie głośna wiązanka przekleństw i skrzypienie odkręcanego kranu. Nie wiedząc, co się dzieje poderwałem się ze swojego legowiska i rozejrzałem się nerwowo po mieszkaniu. Przy zlewie stał nasz George! Ręce miał zanurzone w lodowatej wodzie, a z jego ust nadal wypływały przekleństwa [takie nawiązanie do kranu, sucho - a może jednak nie].
- Oparzyłem się. - Wyjaśnił, zauważywszy mój pytający wzrok i szarpnął głową w kierunku stołu, na którym stał nasz wypiek. - Nie mogłem pozwolić, by tyle dobra się zmarnowało.
- George! - Zapiszczałem i bez namysłu pobiegłem uściskać przyjaciela. - Wróciłeś!
- Cyrkowe życie to zdecydowanie nie moja bajka. - Brunet zdecydowanym ruchem odepchnął mnie od siebie i wytarł ręce o spodnie. - Głupi byłem, ot co.
- Harrison, mendo! - Zbudzony moimi krzykami John podnosił się właśnie z podłogi, jednocześnie tarmosząc Paula za uszy. - Coś ty sobie myślał?
- Przepraszam.
- Spoko, ziom. - Paul podczołgał się do George'a i poklepał go po ramieniu.
- Ciekawe, co Anka porabia całymi dniami... Musi być naprawdę wykończona, skoro nawet ringowe wrzaski nie postawiły jej na nogi. Może jest matką przełożoną? - Syknął kąśliwie John, patrząc na naszą gospodynię, która wciąż leżała na sofie.
- Tobie ringowe wrzaski stawiają coś innego. - Odgryzła się dziewczyna, która - jak się okazało - wcale nie spała. George i Paul rozkasłali się gwałtownie.
- Przepraszam, Anno. - Gitarzysta zaczerwienił się.
- Koniec z tym, jesteśmy kwita. Wybacz, Ringo, tak mi się jakoś powiedziało.
- Nie ma sprawy. -  Szepnąłem słabo. Będzie lepiej, jeżeli już wrócimy do naszych czasów.
 Jakby czytając mi w myślach, George nagle spoważniał.
- Dostałem w cyrku coś, co może nam się przydać. - Rzekł. - To bardzo deficytowy towar, ale Profesor powinien wiedzieć, co z tym zrobić.
- Co to takiego?
- To jest - tutaj zniżył głos do konspiracyjnego szeptu - magiczny pyłek księżniczki Mirabelki.
- Co? - Paul zakrztusił się kawałkiem tarty, a John dostał ataku śmiechu. Anna również nie wyglądała na szczególnie zachwyconą.
- Lepiej przewodzi światło księżyca i w ogóle. - Georgie podrapał się po już bardziej żulerskim, niż hipsterskim zaroście i wyciągnął z kieszeni lekko zmasakrowany płócienny woreczek.
- No cóż, zawsze można spróbować. - Powiedziałem starając się, by mój głos brzmiał pewnie.
- Nie mamy nic do stracenia. - Anna otrzepała się z resztek mąki i poszła po cieplejszy sweter.

Tym razem po drodze do Profesora nie napotkaliśmy żadnych przemiłych rycerzy w dresowych zbrojach.
Z niewiadomych przyczyn droga ciemnym korytarzem do tajnego gabinetu niezwykle mi się dłużyła. Nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale, jedynie Anna szczebiotała coś do potężnego dentysty.
- N-no, p-pokażcie, c-co t-t-tam m-macie. - Mężczyzna uśmiechnął się do nas z zakłopotaniem a jego twarz przybrała kolor dojrzałej czereśni.
- Jakieś magiczne proszki królewny Pietruszelki czy coś. - Machnął ręką Johnny. Profesor spojrzał przed siebie. Wyglądał przy tym jak ktoś, kto bardzo powoli trawi jakieś informacje. Nagle jego twarz rozjaśniła się, a oczy niemal wyszły z orbit. Z wrażenia nawet zapomniał się jąkać.
- Czy wy mówicie o magicznym pyłku księżniczki Mirabelki? Czy... czy to możliwe?
- Dokładnie tak! - Krzyknął George i popatrzył na nas z miną "a nie mówiłem?".
- To niezwykle... niezwykle trudna dziedzina... tak... alchemia... - Ben zaczął miotać się po pomieszczeniu. Z uśmiechem psychopaty zrzucił zielone, cuchnące naftaliną płótno skrywające przedziwną żelazną szafę. W jej drzwiach pełno było pokręteł, przyspawanych metalowych klocków, otworów o dziwnych kształtach i kolorowych cukierków M&M's.
- Czasami przy pracy g-głodnieję. - Powiedział zakłopotany, widząc zdumienie malujące się na mojej twarzy,  w najmniejszym stopniu nie zostało wywołane przez różnobarwne pastylki.
- Czyli... nie będziemy musieli czekać jeszcze dwóch miesięcy? - Oczy Paula rozbłysły nadzieją, kiedy obserwował naukowca wkładającego worek z pyłkiem w jeden z otworów.
- Nie! Nie będziecie musieli czekać nawet dwóch godzin... Już się ściemniło. Oh, pyłek Mirabelki...! - Profesor wręcz zachłysnął się swoimi wyrazami zachwytu. Pokręcił jakąś śrubką, przycisnął kilka guzików...
- Jeszcze nas wysadzi w powietrze. - Szepnął nieufnie John, a zaraz później ciężkie od kurzu powietrze przeciął głośny pisk wehikułu.
- No, to gotowe. Możemy ruszać! - Tapeworm zatarł ręce z zadowolenia. - Lepiej się pożegnajcie.
- Tak, wypadałoby... Anno, czy ty płaczesz?! - Paul podszedł do dziewczyny, która już po chwili zupełnie bezwstydnie wypłakiwała się w jego kołnierz.
- Nie maż się, dziewczyno! - Westchnął John, jednak po chwili sam łkał, obejmując ich oboje. Razem z George'em przyłączyliśmy się do tego zbiorowego uścisku. Poczułem, jak po policzku płyną mi łzy.
- Nigdy o was nie zapomnę! - Do moich uszu dotarł zduszony szloch
- My o tobie też nie! - Padła odpowiedź, również jakby z oddali.
- Śmiem wątpić... - Zaczął profesor, ale dalsze jego słowa zaginęły gdzieś między głośnym wyciem a smarkaniem. Może ten czas w XXI wieku nie był wcale taki zły? Trochę mi będzie brakowało seriali kryminalnych i nowoczesnych toalet...
- Już czas, panowie. - Rzekł stanowczo Ben i poklepał mnie po ramieniu. - Proszę wsiadać!
Westchnąłem i wyplątałem kończyny z tego wieloramiennego uścisku. Moi przyjaciele z równie nietęgimi minami zaczęli się doprowadzać do stanu względnej używalności. Jako pierwszy do maszyny wszedł oczywiście John, za nim Paul, a później ja i George. Po raz ostatni pomachaliśmy do Anny.
- Żegnaj, trzecie tysiąclecie. - Zdążył jeszcze powiedzieć George, zanim Ben zatrzasnął za nami drzwi.
_____________________________
Nie jestem ani trochę zadowolona z tej części.
Dziękuję tym, którzy wytrwali do końca.
Będzie jeszcze epilog. Chyba.
Przepraszam, że zjebałam.